I trzeci anioł zatrąbił:
i spadła z nieba wielka gwiazda, płonąca jak pochodnia,
a spadła na trzecią część rzek i na źródła wód.
A imię gwiazdy zowie się Piołun.
I trzecia część wód stała się piołunem,
i wielu ludzi pomarło od wód, bo stały się gorzkie

Apokalipsa Św. Jana

Właśnie wracamy do Polski z dwudniowej wycieczki do Czarnobyla. Dopóki jestem na świeżo i wewnątrz jeszcze buzują emocje, postaram się przelać je na papier, żeby następnym razem, kiedy już punkt widzenia będzie zupełnie inny, móc wrócić do tego, co czujemy tu i teraz.

 

Planowo wycieczka trwała 4 dni – w czwartek o godzinie 16:00 wyjechaliśmy do Kijowa, gdzie na miejscu byliśmy w piątek o godzinie 8:00 czasu ukraińskiego. Dzień rozpoczęliśmy od zwiedzania Ławry Peczerskiej, dolną część wraz z cmentarzem przeszliśmy wspólnie, pozostałe elementy zwiedzaliśmy we własnym zakresie. Nie byłabym sobą, gdybym nie forsowała wejścia na wieżę. Uwielbiam widok na panoramę miasta, zawsze zapiera mi to dech w piersiach i jeśli mam możliwość to wspinam się, gdzie się da.

Sama Ławra jest przepiękna. Już mi się buzia cieszyła, bo oczekiwania nie rozbiegły się z rzeczywistością. Ba! Powiedziałabym, że rzeczywistość je przerosła, bo po ostatniej wyprawie starałam się „nie nakręcać” i nie oczekiwać zbyt wiele.

Dalej pojechaliśmy do Muzeum Historii Czarnobyla, bo, jakby nie było, to właśnie był główny cel naszej wyprawy. Przejechaliśmy przez centrum Kijowa i umarłam z wrażenia po raz kolejny. Być może jestem ignorantką, być może nie potrafię doceniać realnej sztuki i zachwycam się rzeczami pozornie nieistotnymi, ale nie potrafię wyjaśnić, co tak naprawdę tworzy tę aurę. Jechaliśmy długimi ulicami Kijowa, z obu stron wyrastały potężne wieżowce – te, które przeżyły już niejedną wiosnę, te, które świecą blaskiem nowoczesności, stare domy mieszkalne i nowoczesne apartamenty. Urzędy, banki, centra handlowe. A zaraz później wąska uliczka małych kamienic i wyłaniający się zza rogu obraz Dniepru. Temu wszystkiemu przybrzmiewa wesołe rosyjskie disco, chociaż mamy dopiero piątkowy poranek, a na ulicach ludzie, w normalnym swym pędzie biegną do pracy. To jest właśnie magia, ta niepasująca do sytuacji muzyka i obce miasto, które wraz z każdym wzgórzem zadziwia swoim krajobrazem. Może magia leży właśnie we wzgórzach? A może to zasługa absurdalnie wesołej muzyki?

Dojechaliśmy do muzeum. Naprawdę ciekawie zorganizowany plan sal, animacji. Przejmująca historia, która jest tylko przedsmakiem dnia kolejnego. O muzeum rozwodzić się nie będę – jak słusznie wspomniała nasza przewodnik – fajnie odwiedzić to muzeum, jeśli kogoś po prostu interesuje ten temat, zrobić sobie wstęp przed zwiedzaniem zony. To nie jest pozycja obowiązkowa na liście zwiedzania Kijowa.

Pojechaliśmy do hotelu na pierwszy po 40 godzinach prysznic i obiad. Dla mnie standard był naprawdę wysoki, ale nie miało to znaczenia, bo przyjechaliśmy właściwie tylko na nocleg i to w dodatku ultrakrótki. Po obiedzie wybraliśmy się całą grupą na wieczorne zwiedzanie Kijowa. Pojechaliśmy metrem do centrum, przeszliśmy wąską secesyjną alejką pod Sobór Św. Andrzeja (bliźniaczy z wieloma soborami, które już widzieliśmy, m.in. Soborem Smolnym w Petersburgu). I znowu naszym oczom ukazał się kolos niezrozumiałych rozmiarów – Ministerstwo Spraw Zagranicznych przy placu Michaiłowskim, a obok posąg Św. Olgi i dwa, lekko rywalizujące ze sobą sobory. Pewnie te wszystkie nazwy dla wielu nie mają szczególnego znaczenia, ale znów – ten ogrom budowli, przestrzeni, idących za tym legend i historii jest po prostu oszałamiający. W końcu dotarliśmy na Majdan, który aktualnie jest miejscem imprez, nocnego życia miasta, zabawy i niczym nie przypomina tego Majdanu sprzed kilku lat, chociaż ślady przebijają się gdzieniegdzie, przez roześmiane głowy młodzieży.

My się odłączyliśmy. Wdrapaliśmy się na most, z którego widać cały plac Majdanu, przeszliśmy pomiędzy tamtejszą młodzieżą, należycie świętującą piątkowy wieczór. Posnuliśmy się jeszcze po ulicach Kijowa, zahaczyliśmy o bar z koncertem muzyki na żywo (ostatnio, kiedy trafiliśmy na koncert muzyki na żywo we Lwowie, okazało się, że ta sama grupie trafiła do finału w polskim Mam Talent!) i zmęczeni zasnęliśmy niewiele po drugiej.

Sobota, godzina 6:00 – pobudka. O 7:00 planowo mieliśmy zejść na śniadanie, a ponieważ nasz pokój został przeorganizowany jako przechowalnia bagażu (wyjeżdżaliśmy tego samego dnia w nocy, więc bagaże zostawiliśmy na czas zwiedzania tylko w kilku pokojach) to musieliśmy wstać odpowiednio wcześniej, żeby przyjąć porannych gości.

O 8:00 wyjazd do zony. Jak łatwo policzyć, w nocy spaliśmy niecałe 4 godziny, więc do momentu wjazdu do zony cały autobus spał. O godzinie 10:30 wjechaliśmy do punktu Дитятки , gdzie przekroczyliśmy wstęp do zony i przeszliśmy odprawę paszportową. Niektórzy mówili, że pogoda nie dopisała, ale myślę, że ostatecznie zmienili zdanie – była ogromna mgła, która z jednej strony bardzo ograniczała widoczność, ale z drugiej podkreślała nostalgię i tajemnicę tego miejsca. Mam wrażenie, że wiele zabiegów stworzonych jest, by lekko przestraszyć i uczulić turystów – dostaliśmy dokładne wytyczne odnośnie ubioru, podkreślano nam, by niczego nie dotykać, że w każdej chwili funkcjonariusze mogą nas sprawdzić, a przy każdym wejściu do działającego budynku musieliśmy przejść przez urządzenie, sprawdzające poziom radiacji.

Zwiedzaliśmy kolejno: radar Duga, a właściwie jego fragment – miasteczko wojskowe Czarnobyl-2 – miasto Prypeć – Czarnobyl.

Radar Duga/ Oko Moskwy/ Russian Woodpecker (nazwa pochodzi od dźwięku, który przypominał stukot dzięcioła) to ogromna budowla bez końca, która zatopiła się we mgle. To monstrum o długości 600m, wysokości ok. 150, które miało wykrywać nadlatujące pociski Stanów Zjednoczonych. Na temat jego prawdziwego przeznaczenia zrodziło się wiele mitów i legend, a dokładny cel jego budowy oficjalnie pozostaje zagadką. Pogoda nie pozwoliła przyjrzeć mu się do samego końca. Idąc wzdłuż radaru do samego końca dotarliśmy do miasteczka wojskowego Czarnobyl-2, gdzie zwiedziliśmy szkołę, warsztat samochodowy, bloki mieszkalne i wiele innych. W jednym z mieszkań zarwała się pode mną podłoga, a stopa utknęła między drewnianymi deskami, więc postanowiłam, że nie będę więcej ryzykować, szczególnie, że stan budynków pozostawia wiele do życzenia.

Wsiedliśmy do autobusu i, dosłownie, przedzierając się przez mgłę, dotarliśmy do 4 reaktora elektrowni. Była godzina mniej więcej 14:00, wiał okropnie zimny wiatr, pogoda niczym nie przypominała złotej jesieni, która jeszcze wczoraj towarzyszyła nam w Kijowie. Wiedziałam, że wrócę chora, albo rozchoruje się maksymalnie następnego dnia (i oto jestem, trzeci dzień leżę w łóżku i pierwszy raz od kilku lat jestem na zwolnieniu chorobowym. Wyjaśniam zaburzenie chronologiczne: większość tego tekstu napisałam jeszcze w autobusie w drodze powrotnej, ale niestety rozładował mi się komputer i korzystam z choroby, by dokończyć relację z wycieczki). Powiedziano nam, żeby pod elektrownią nie spędzać zbyt dużo czasu, bo nadal jest tam większe promieniowanie, niż w pozostałej części miasta, ale szczerze mówiąc, nikomu z nas nie chciało się sterczeć na mrozie, szczególnie, że wszyscy byliśmy głodni, zmęczeni i trochę bolały nas nogi.

Pojechaliśmy na obiad do stołówki pracowniczej położonej jakieś 500 metrów od reaktora. Brzmi strasznie, prawda? Oczywiście tutaj też przepuszczono nas przez bramki sprawdzające poziom radiacji. Czas w tej stołówce się zatrzymał. Obsługa i sam system podania dań wyjęty żywcem z PRL-u, ale co ja tam wiem, skoro mnie wtedy nie było na świecie. Tak mówili starsi uczestnicy wycieczki. Jedzenie przepyszne, chociaż przyznam szczerze, że dla mojego małego żołądeczka dość ciężkostrawne. Biorąc jeszcze pod uwagę fakt, że na śniadanie, obiad i kolację jedliśmy obiady to po powrocie miałam wrażenie, że pęknę.

Jedziemy do Prypeci.

Prypeć wyobrażałam sobie inaczej. Pewnie to sprawa zdjęć i filmów dokumentalnych, które oglądałam, ale spodziewałam się małego miasteczka, w którym po prostu nie ma ludzi. Opuszczone samochody, zostawione na poboczu, mieszkania ze starymi śladami użytkowania, ulice – małe i duże, na których przed trzydziestoma laty toczyło się życie. Tymczasem to wszystko przysłoniły drzewa, które sprawiły, że miasto wygląda raczej jakby wyrosło pośród lasu. Bardzo bałam się tego uczucia opustoszenia, ale nie wyglądało to tak strasznie, jak się spodziewałam. Oczywiście, przeraża widok bloków, domów jednorodzinnych, szkół, szpitali, które kiedyś skrywały życie ludzkie, a dziś są kupą gruzu, kurzu i kamieni. Podobno mieszkańcy Prypeci mają dożywotnią przepustkę, dzięki której mogą raz w roku odwiedzić miasto, pomodlić się ze wszystkich, którzy zginęli w wyniku katastrofy. Szczerze mówiąc, nie wiem, czy byłabym w stanie patrzeć na moje mieszkanie, do którego nigdy nie będę mogła wrócić.

To, co spodziewałam się zobaczyć w Prypeci, wbrew mojemu zdumieniu, zobaczyłam w Czarnobylu. To chyba Prypeć słynie, jako miasto opuszczone. Ją nazywa się „miastem duchów”, „miastem widmo”. To stamtąd zdjęcia widzimy w internecie pod hasłami katastrofy. Tymczasem o Czarnobylu się poniekąd nie mówi, chociaż samo hasło jest bardziej znane, niż „Prypeć”.

Wjechaliśmy do Czarnobyla już po 18, zaczynało zmierzchać, było okropnie zimno. Miasto funkcjonuje, ale światła palą się w co drugim bloku, w pojedynczych mieszkaniach. Tutaj mieszkają pracownicy elektrowni, którzy przyjeżdżają do zony na 15 dni w miesiącu, a później ją opuszczają, by na drugą połowę miesiąca wrócić do rodziny – mówi nasz przewodnik. Tutaj przyjeżdżają, do swoich starych mieszkań, chociaż mają zapewnione kwatery pracownicze. Ale oni chcą wrócić do SWOJEGO domu.

Żeby nakreślić trochę sytuację – wyobraźcie sobie późny wieczór, zero ruchu na ulicach, żadnego samochodu, żadnego człowieka. Dookoła bloki z obdartymi ścianami, potłuczonymi oknami. Migający z oddali neon informuje o wysokości radiacji w okolicy. W jednym z osiemdziesięciu mieszkań pali się światło. Na ulicach nie ma latarni, nie ma psów, są tylko nieczynne sklepy, biblioteki, poczty. I tak właśnie żyją pracownicy elektrowni, którzy rozłożeni są po całym mieście – opuszczonym, zniszczonym, tragicznym. Dla mnie był to chyba najstraszniejszy element wycieczki. Pewnie sprzyjała temu pora wieczorna i chłód na ulicy. Miasto wygląda jak po apokalipsie. Stąd też w Czarnobylu znajduje się pomnik trzeciego anioła, który właśnie tę apokalipsę zapowiedział.

Wracamy do hotelu zamyśleni, zziębnięci. Cała wesoła zgraja milczy. Wszyscy przeglądają zdjęcia na aparatach, dookoła las, cisza, mgła. Każdy wiedział, po co tu przyjechał, ale chyba nikt nie wiedział, czego się spodziewać.

Podsumowania jeszcze długo będą do nas przychodzić, a każdy dzień rodzi nowe przemyślenia. To pierwszy wyjazd, po którym ciągle do niego wracamy – oglądamy dokumenty, czytamy artykuły, szukamy więcej informacji. Pozostawił w nas pustkę i ogromny smutek, bo dopiero będąc na miejscu dociera, jak wielka wydarzyła się tam tragedia.

Podobno to ostatni moment, żeby wybrać się do Czarnobyla – po pierwsze dlatego, że stan budynków jest naprawdę kiepski i za chwilę zwiedzanie będzie możliwe tylko z zewnątrz, a po drugie dlatego, że za chwilę w miejscu „miasta duchów” powstanie gęsty las, który całkowicie zasłoni ślady katastrofy. A przynajmniej wizualnie, bo w pamięci ludzi to miejsce pozostanie na długo, a myślę, że z czasem zaczną powstawać wokół niego coraz to nowe legendy.

Ta wycieczka to był jeden z punktów, na których zobaczeniu bardzo mi zależało. Jeśli również o tym myśleliście – zróbcie to. Nazywanie tego wyjazdu „ekstremalnym” jest oczywiście hiperbolą, bo nie jest to ani niebezpieczne, ani trudne do wykonania. Tylko jadąc tam, znajcie powód, wiedzcie, po co chcecie pojechać do Czarnobyla i nie róbcie z tego atrakcji turystycznej roku – to okropny mit, który wytworzył się wokół tego miejsca, bo jest bardzo krzywdzące dla wszystkich, których wybuch reaktora w jakimkolwiek stopniu dotknął.

#

Komentarze są wyłączone